Dzień 4. Przed wyjazdem do Bośni i Hercegowiny zaplanowaliśmy, że jednym z głównych punktu wyjazdu będzie… Srebrenica. Już widzę, jak gros czytelników, którzy wiedzą co to za miejscowość i wiedzą, jak tragiczna historia się z nią wiąże, pukają się w czoło. Ponieważ kompanki w podróży to wspaniałe i miłe dziewczyny, to zgodziły się pojechać ze mną do miejsca, gdzie w lipcu 1995 roku rozegrały się sceny największego ludobójstwa w Europie od czasów zakończenia II wojny światowej. O tym szczególnym miejscu i jego historii napiszę przy innej okoliczności, dzięki czemu (mam nadzieję) łatwiej będzie zrozumieć, co się wydarzyło w dawnej bośniackiej enklawie.
Planując podróż, początkowo skłanialiśmy się do wyboru autobusów, jako głównego środka przemieszczania się po Bośni i Hercegowinie. Jednak po orientacyjnym podliczeniu potencjalnych kosztów, wzięciu pod uwagę możliwych opóźnień oraz ograniczeń związanych z terminami i godzinami odjazdu, stwierdziliśmy, że lepszym wyborem będzie wynajem samochodu.
Wypożyczalnia, którą namierzyła Julia (nasza dzielna kierowczyni, a dlaczego dzielna, to się przekonacie, gdy wjedziemy do Mostaru), znajduje się na sarajewskim lotnisku Butmir. Tak więc radzi nieradzi, zwlekamy się wcześnie rano z łóżek w akompaniamencie wezwań muezzinów na modlitwę i mkniemy na autobus, którego przystanek końcowy znajduje się przy porcie lotniczym.
Czekanie na Godota
Julia umówiła nas na 8.00, abyśmy jak najszybciej odebrali samochód i ruszyli w trasę. Co prawda to raptem 133 km, jak podpowiada wujek Google, ale jedzie się ponad 2,5 godziny w jedną stronę, nie uwzględniając żadnych przerw. Jesteśmy przed czasem, widzimy, że na stanowiskach wypożyczalni pojawiają się pierwsi pracownicy, więc dysponując ponad kwadransem, co zrobiliśmy? Hyc, na poranną kawkę. Popijamy, trochę ględzimy, wtem wybija sądna godzina. Julia w te pędy leci do okienka, a my z Anią za nią. Co zastajemy? Puste stanowisko. Wszyscy, dosłownie wszyscy przedstawiciele pozostałych wypożyczalni już pracują, a naszego miłego pana nie ma. Koledzy po fachu potwierdzają, że zaraz będzie. Czekamy 5 minut, 10, aż Julia prosi o telefoniczną interwencję. Informacja zwrotna: jeszcze 15 minut. Ostatecznie nie pamiętam, czy zmieścił się w dodatkowo ukradzionym nam czasie, ale nasz start opóźnia się łącznie o blisko godzinę.
W zamian dostajemy nowiutką skodę octavię z automatyczną skrzynię biegów. Pan miło zagaduje, wiadomo, hańbę można próbować przykryć small talkiem, i pyta dokąd jedziemy. Na co niewinnie odpowiadam, że do Srebrenicy, Mostaru i Neum. Hasło „Srebrenica” działa mniej więcej tak, jakby koń w furii odcisnął mu kopyto na czole. Nie pyta więcej o podróż, skonsternowany odprawia nas i pozwala jechać ku zatraceniu. Z tego szoku (tak wolę o tym myśleć) nie mówi o możliwości/konieczności wykupienia zielonej karty pozwalającej podróżować poza granicami kraju. Wiedzeni lekkim poirytowaniem, słońcem i wiatrem we włosach pędzimy przez Sarajewo na spotkanie przygodzie.
Trasa do Srebrenicy
Sarajewo, jak każda stolica, to jednak zupełnie inny świat od tego, który czeka poza jej granicami. Choć Bośnia i Hercegowina jest niedużym krajem, liczącym nieco ponad 51 000 km², to kontrasty rzucają się w oczy bardzo szybko. Jeśli ktoś oczekuje na raport z kwiczącej i trzeszczącej biedy, to się go tutaj nie doczeka, ale też trudno ukrywać, że miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy, są tak samo zasobne jak bośniacka metropolia. Choć start naszej eskapady został opóźniony, nie śpieszymy się. Wkraczamy na trasę M5, którą w okolicach Donji Lubogošty zmieniamy na M19, w kierunku Sokolaca. Dalej przez Han Pijesak, Milići, Konjevići, by w porze obiadowej dotrzeć do Bratunaca. Stamtąd zaś do pomnika-cmentarza Potočari-Srebrenica jest raptem kilka kilometrów.
Spokój pól minowych
Rześki poranek nie zapowiada, że będzie to chyba najcieplejszy dzień w czasie naszego pobytu w Bośni i Hercegowinie. Droga wiedzie pośród umiarkowanie górzystych terenów przecinanych połaciami równin. Piękne widoki przeplatają się z licznymi przykładami burzliwej przeszłości regionu. Góry, bujna zieleń i ciche, całkiem ładne wioski są przykryte patyną tragicznych wydarzeń. Niby drogi przejezdne, a dawne niebezpieczeństwa oddalone, ale jednak nikomu w głowie zatrzymywać się w miejscu nieprzeznaczonym do tego celu. Niby wioski i miasteczka spokojne, ale jakby wyludnione, zatrzaśnięte w samotności i nieprzerobionym koszmarze wojennej pożogi.
Przypominają o tym nadal dość liczne, zniszczone domy – pozbawione dachów, okien, czasami części ścian. Symbolicznie odciskają się w świadomości mieszkańców, którzy próbują, wierzę, że niestety nieustannie próbują wrócić do normalnego życia, czymkolwiek ono jest. Trudno jednak spać spokojnie, gdy w sąsiedztwie trwają domy noszące znamiona podpalenia, uszkodzone przez pociski albo te zapamiętane jako miejsce kaźni i gwałtów. Trudno zanegować pamięć domów, które oddychają zamierzchłym strachem, palą do żywego pamięć wówczas obecnych o ludziach, którzy wojny nie przeżyli lub którzy opuścili bośniacką ziemię i postanowili nigdy już tu nie wracać. Trudno żyć obok domów, które patrzą pustymi oczami i zioną wyrzutami sumienia.
Od 25 lat trwa ta nierówna walka między pozorem sielskiego spokoju podszytego utajonym gniewem i wojennymi traumami kłębiącymi się w głowach mieszkańców. Podobnie jak trwa rozbrajanie Bośni i Hercegowiny z min, które w ostatnich latach mocno wyhamowało. Ppłk Wojciech Luzak, powołując się na Bosnia and Hercegovina Mine Action Center (program UE dla rozminowania kraju), wyjaśnia, że w 2018 roku ponad tysiąc kilometrów kwadratowych kraju nadal pozostaje zaminowanych, a szacunkowo pod ziemią spoczywa 80 tysięcy min. Ponadto problem szybko nie zostanie rozwiązany, ponieważ odkąd wspomniany obszar działań został sprywatyzowany, progres w tej materii znacznie zwolnił. Nikomu nie jest na rękę, aby program się zbyt szybko skończył, ponieważ będzie to jednoznaczne z brakiem zleceń i bezrobociem[1].
Pola minowe są nie tylko wyrzutem sumienia minionych czasów, ale też wielkim zagrożeniem dla obywateli oraz uchodźców, którzy próbują się przedrzeć szlakiem bałkańskim do państw Europy Zachodniej. W drodze do Srebrenicy mijamy rozproszoną grupę uchodźców, którzy idą brzegiem szosy osadzonej na zboczu masywu górskiego. Widok tych kilkunastu utrudzonych osób – dzieci, młodzieży i dorosłych, robi na mnie wstrząsające wrażenie. Po chwili Ania mnie dobija, mówiąc, że zdecydowanie więcej ludzi odpoczywało na zboczu znajdującym się poniżej poziom jezdni drogi. Nie zauważyłem ich. To oznaczało dobry kamuflaż i rosnącą nadzieję, że trafią do miejsca przeznaczenia – do jakiejś Austrii, Niemiec, może Francji. Ten sposób maskowania oznaczał również, że żaden towarzysz desperackiej podróży jeszcze nie nadepnął na minę lub też pomimo niebezpieczeństwa są zdecydowani na ostateczne poświęcenie.
Wspólniczka zbrodniarzy
W trakcie podróży do Srebrenicy doświadczam nie tylko niezwykłego piękna tej części Bośni i Hercegowiny, ale także jej niepokoju i narastających z każdym kilometrem zniszczeń. W okolicach Novej Kasaby domy ujawniają coraz większe uszczerbki. Niektóre z nich są pogrążone w zupełnej ruinie. Zniszczone dachy i elewacje, wybite szyby wciąż dają schronienie tlącemu się życiu. Obok nich pojawiają się również dobrze zachowane lub odnowione domostwa. Niejednokrotnie znajdują się blisko zrujnowanych obiektów, które wykorzystuje się do przechowania siana, desek lub cegieł. Mogę tylko podejrzewać, iż wiele posesji zostało porzuconych lub część z prawowitych właścicieli zostało zabitych w czasie czystek etnicznych. Nieliczni próbują sprzedać nieruchomości, zostawiając, np. na tablicy w oknie, numery telefonu.
Bujna przyroda nie radzi sobie z rolą antidotum na rosnące we mnie napięcie. Nie można jej ufać. Szczególnie dlatego, że była cichą wspólniczką zbrodniarzy. Z perspektywy drogi łatwo można dostrzec liczne cmentarze, głównie muzułmańskie. Z każdym kilometrem potężnieje we mnie wyobrażenie o miejscu kaźni. Zanim jednak dotrzemy na miejsce przeznaczenia, zatrzymujemy się w Bratunacu. Za nami długa, emocjonująca i męcząca trasa. Chcemy odpocząć, posilić się i zebrać w sobie energię na wizytę na pomniku-cmentarzu Potočari-Srebrenica.
Zmiana proporcji etnicznych
Po raz pierwszy w mojej świadomości Bratunac pojawił się, kiedy czytałem Pocztówki z grobu Emira Suljagicia. Wówczas inaczej sobie wyobrażałem to miasteczko – jak coś bardziej harmonijnego, z jednopiętrowymi kamienicami o czystych elewacjach i czerwonych dachówkach. Tymczasem zastajemy miejscowość eklektyczną, ponurą i cokolwiek nabzdyczoną jakimś niewysłowionym żalem. Wyłania się flaga Republiki Serbskiej, żeby nikt nie miał wątpliwości, na czyim terytorium się znajduje. To samo zobaczymy później m.in. w Mostarze.
Bratunac jak w soczewce pokazuje, w jaki sposób wojna wywróciła do góry nogami życie wszystkich grup etnicznych w państwach byłej Jugosławii, które w poszczególnych regionach nieistniejącego już kraju stały się ofiarami czystek. Przed wybuchem konfliktu według Krajowego Składu Ludności Bośni i Hercegowiny z 1991 roku gmina Bratunac liczyła 33619 osób, z czego 21535 to Muzułmanie, 11475 Serbowie, a raptem 40 to Chorwaci. W ramach spisu 223 określiło się jako Jugosławianie, a grono inaczej identyfikujących się obywateli liczyło 346 osób. Tymczasem w spisie powszechnym z 2013 roku (s. 60), liczba mieszkańców gminy Bratunac wynosiła 20 340, z czego 12 350 to Serbowie, 7 803 Boszniacy (dawniej Muzułmanie), a 33 to Chorwaci. Inne deklaracje przynależności etnicznej złożyło 86 osób. Ponadto 42 nie udzieliły odpowiedzi, a 26 się nie określiło.
Posiłkując się powyższymi danymi, można stwierdzić, jak bardzo zmieniły się proporcje etniczne w gminie Bratunac. Na bazie tych samych źródeł widoczny jest ogromny ubytek Boszniaków w gminie Srebrenica. Według spisu z 2013 roku nadal jest ich nieco więcej niż Serbów, ale ich liczba spadła z 27 572 (1991 rok) do 7 248 (2013 rok). Z kolei populacja Serbów zmieniła się z 8 315 (1991 rok) na 6 028 (2013 rok).
Mężczyźni z Bratunaca
Parkujemy auto na ciasnym parkingu, przed miejscowym marketem. Przechadzamy się krótkim deptakiem, wzbudzając pewne poruszenie wśród mieszkańców, którzy sadowili się w kawiarnianych i restauracyjnych ogródkach. Wyboru wielkiego nie ma, wybieramy więc lokal znajdujący się stosunkowo blisko samochodu, posiadający duże markizy chroniące od słońca i przynoszące ulgę wobec narastającego upału. Zamawiamy kawę i jedzenie, przy okazji dość żywo dyskutując i przyglądając się otoczeniu. Raz za razem w powietrzu szybują słowa: Srebrenica, Serbowie, Boszniacy, wojna itp., a opodal naszego stolika siedzi gorliwy czytelnik papierowego wydania jakiegoś dziennika, który z nadzwyczajną pieczołowitością strzyże uszami. Im dłużej siedzimy w tym miejscu, tym większe napięcie odczuwam. Temperatura rośnie, atmosfera gęstnieje, a nam ciśnienie skacze, gdy dostajemy rachunek, gdzie naliczono nam o jeden posiłek za dużo. Składam reklamację, dukając po chorwacku (w serbskiej części Bośni i Hercegowiny – po prostu brawo…). Właściciel(?) knajpy z trudem powstrzymuje wściekłość, rewiduje kwotę i więcej nie zaszczyca nas ani słowem, ani spojrzeniem. Nie pozostaje nam nic innego jak wrócić do samochodu i ruszyć do miejsca dzisiejszej podróży.
W tym miejscu jeszcze na chwilę zatrzymam bieg tej historii. W Bratunacu czułem się więcej niż nieswojo i mimo że od podróży minęło już kilka miesięcy, nadal wkrada się we mnie napięcie na wspomnienie miasteczka, z którego wywodziła się znaczna część ofiar masakry w Srebrenicy. Obserwacje i obrazy, które zapamiętałem, były tak sugestywne, że postanowiłem je zapisać, a te przerodziły się w wiersz pt. Mężczyźni z Bratunaca, którym dzielę się poniżej:
Po niewielkim deptaku hula uporczywa chęć zapomnienia
O dusznym lecie 95., o masowych grobach,
O dawnych sąsiadach, których zrujnowane domy
Przypatrują się rzeczywistości pustką rozbitych okien.Po niewielkim deptaku rozgląda się sensacja,
Wybucha liczbą trzech przybyszów z zachodniego Wschodu.
Lśnią swym ewenementem, zagubieni w upale
I biedzie aspirująco dumnego miasteczka.Młodzi mężczyźni w Bratunacu chodzą pewnym krokiem,
Szeroko na nogach, odważnie demonstrują swoje męstwo.
Dominują gestami przyzywanymi wyładowaniami testosteronu.
Dominują dezynwolturą i siłą niepamięci.Leniwie przebiegają palcami po swoich torsach,
W przypływie lubieżnej nieuchronności zamieniają je na pełnię sunących dłoni.
Duże i pewne, duże i zdecydowane, duże i świadome.
Tymi dłońmi chętnie sięgają pasków, ich klamr oraz okolic krocza,
Podkreślając, że są w stanie ugodzić męskością cały świat.Starsi mężczyźni tego nie robią, nie paradują, nie muszą.
Siedzą, palą papierosy i rozmawiają. Piją i obserwują.
Czytają gazetę i słuchają słowiańskich rozmów.
Czytają gazetę i próbują zrozumieć myśli wypowiadane w obcym języku.
Czytają gazetę i rozumieją więcej, niż dają po sobie poznać.
Srebrenica-Potočari
Jest krótko przed 14.00, kiedy opuszczamy Bratunac. Wiem, że cel naszej podróży znajduje się blisko, ale kiedy ogromny cmentarz zaczyna majaczyć po prawej stronie drogi, ogarnia mnie zaskoczenie, że to już. Ktoś odjeżdża, nieduży parking zajmujemy tylko my i jeszcze jeden samochód. Nieprzebrana cisza, żar lejący się z nieba, uczucie pustki – wszystko to rozsiada się na naszych barkach, stopniowo przygniatając swoim ciężarem.
Między 12 a 16 lipca 1995 roku w okolicach Srebrenicy paramilitarne oddziały bośniackich Serbów na czele z generałem Ratko Mladiciem dokonały masakry na muzułmańskich chłopcach i mężczyznach. Choć Srebrenica w czasie działań wojennych (1992 – 1995) pozostawała strefą bezpieczeństwa pod nadzorem ONZ, to holenderskie oddziały UNPROFOR nie zapobiegły ludobójstwu uznanemu za największe w Europie od czasu zakończenia II wojny światowej. Więcej o tragicznej historii Srebrenicy napiszę przy innej okazji, jednak uznałem, że niezbędne jest choć minimalne wprowadzenie, które pozwoli lepiej zrozumieć atmosferę miejsca i tło tej historii.
Cmentarz-pomnik ofiar masakry w Srebrenicy w Potočari robi ogromne wrażenie. Po przekroczeniu bramy naszym oczom ukazuje się zadaszony obiekt, gdzie odbywają się obrzędy i uroczystości związane z upamiętnieniem pomordowanych. Tuż za nim elastycznym łukiem rozciąga się amfiteatr śmierci dźwigający alfabetyczny spis ofiar wraz z datami narodzin. Ta oszczędna, aczkolwiek sugestywna demonstracja efektów nienawiści i czystek etnicznych, wywołuje potężny wstrząs. Jeśli wierzyć obeliskowi znajdującemu się na cmentarzu, na jego terenie spoczywa dokładnie 8372 ofiar masakry w Srebrenicy. Można być pewnym, że nie jest to ostateczna liczba. Nadal wiele ciał nie zostało odnalezionych lub nie można ich zidentyfikować.
Spędzamy w napierającej spiekocie około godziny. Pewnikiem zostałbym tam cały dzień, ale cmentarz zamyka swoje podwoje o 16, poza tym czeka nas powrót do Sarajewa. Jednak godzina wystarczyła, by emocje i obrazy związane z miejscem pamięci odcisnęły głębokie piętno i wywołały poczucie niewytłumaczalnej straty.
Po przeciwnej stronie szosy na wysokości wyjścia z cmentarza znajduje się upiornie kontrastujący, groteskowy sklepik z pamiątkami dla turystów odwiedzających cmentarz-pomnik w Potočari. Kasety VHS, koszulki, pamiątki przypominające tragedię w Srebrenicy i męczeństwo Boszniaków budzą mój niesmak. Kojarzą mi się z formą nachalnej nekroturystyki nastawionej na zysk, a nie na dystrybucję faktów. Gdzie jest granica między pamięcią i edukacją a merkantylną dążnością do monetyzacji cierpienia? Może za cieniutką ścianą tego przybytku, którego zasobów strzeże smutna, cicha dziewczyna. Może w halach magazynowych, w której kiedyś mieściła się fabryka akumulatorów pamiętająca zamkniętych ludzi oczekujących na rozwikłanie swojego dalszego losu (więcej o tym miejscu przeczytacie na Pegs on the line w tekście pt. Haunted by a horrific past in srebrenica).
Zetknęliśmy się z miejscem, gdzie zapomniano, czym jest człowieczeństwo. Na samą Srebrenicę nie wystarcza już czasu, ale sądzę też, że samej woli też nam brakuje. Jeśli macie ochotę przyjrzeć się, jak wygląda Srebrenica i jej okolicę, zapraszam do obejrzenia filmu, który znajdziecie tutaj.
W ciszy wracamy do samochodu i ruszamy w drogę powrotną do Sarajewa. Przemykamy przez ponury Bratunac z powiewającą flagą Republiki Serbskiej. Znów oglądamy zniszczone budynki i zdradziecko piękną przyrodę. Julia skupia się na drodze. Ania próbuje rozluźnić atmosferę muzyką, a ja wypatruję uchodźców, których mijaliśmy przed południem. Kamień w wodę. Żadnego śladu. Pewnie zeszli z drogi, by nie stać się łatwym celem dla policji, służb granicznych oraz tych, którzy nie życzą sobie ich obecności.
Pora na Hercegowinę
Do Sarajewa docieramy na skraju późnego popołudnia i rodzącego się wieczoru. Każde z nas przeżywa spotkanie ze Srebrenicą na swój sposób. Niepostrzeżenie znajdujemy się na półmetku naszej podróży po Bośni i Hercegowinie. Zostawiamy auto na podziemnym parkingu BBI Centar Sarajevo i gnamy do naszego „apartamentu” zlokalizowanego na sarajewskim Vratniku. Potrzebujemy regeneracji po wyczerpującym dniu. W jutrzejszej perspektywie mamy osławiony Mostar, gdzie przekonamy się, że pod żadnym pozorem nie można ufać GPS-owi.
Teraz jednak leżę z zamkniętymi oczami i nie mogę zasnąć. To wciąż tam jest i uparcie trwa. Resentyment, niezaspokojona żałoba, niespełniona zemsta. I choć nastały czasy pokoju, to jest to pokój agresywny, zdradziecki i zupełnie nieprzewidywalny. Podobnie jak mój sen, który ma dzisiaj inne plany. Myślę o muezzinie nawołującym do modlitwy.
[1] G. Kaliciak, Bałkany. Raport z polskich misji, wyd. Czarne, Wołowiec 2019, s. 104 – 105.
Komentarze