Dzień 1. Wylądowaliśmy. Mały port lotniczy w Sarajewie, jeden niezbyt nowoczesny budynek, w którym znajduje się hala przylotów i odlotów. Wzniesiony w 1969 roku. Zaraz obok w budowie nowy terminal pasażerski, który zgodnie z planem powinien zostać oddany do użytku pod koniec 2020 roku. Mamy szczęście, na autobus do centrum czekamy jakieś pół godziny, może trochę dłużej. Na słupie, który udaje przystanek, nie ma rozkładu jazdy. Okazuje się, że transport publiczny posiada usystematyzowany plan kursów, jednak nie zawsze zbyt pilnie się go trzyma. Bilet za przejażdżkę schludnym pojazdem zapłacimy 5 KM, czyli ok. 10,50 PLN, który kupuje się u kierowcy. Na wstępie zaskakuje mnie widok plastikowego kosza na śmieci zlokalizowanego przy środkowym wyjściu z autobusu. Sprawia wrażenie kuriozalnego i niedyskretnego, ale ma też w sobie pewien nieuchwytny urok.
Dom penzionera
Lotnisko położone jest około 12 kilometrów na południowy zachód od centrum Sarajewa. Autobus kluczy ulicami miasta, które próbuje nie pamiętać o swojej tragicznej przeszłości. Zapomina nowymi domami, nowoczesnymi apartamentowcami, drogimi samochodami, by za rogiem załamać się w traumie ostrzelanej ruiny całego kwartału, vis a vis niezbyt urodziwego zresztą pięciogwiazdkowego hotelu Radon Plaza. Zanim skręcimy w prawo, w ulicę Džemala Bijedića, po lewej stronie grozą zapierają dech w piersi zdewastowane budynki domu spokojnej starości. Ten widok naprawdę przytłacza. Chociaż to, co zobaczyłem dwa dni później podczas wyprawy tramwajowej do Ilidžy, zrobiło jeszcze większe wrażenie.
Wtedy też ukazuje się ogrom zniszczenia – główny budynek kompleksu domu spokojnej starości – szczerzy się brakiem fasady i wybucha zielenią porastających go wewnątrz drzew tudzież innymi radosnymi objawami flory. Dom penzionera pozostaje pogrążony w swojej niedołężności, skręca go artretyzm porzucenia i sypiących się stropów. Jednak jest dla niego nadzieja, zespół budynków właśnie został sprzedany za 10,3 miliona marek bośniackich (niestety nie dysponuję własnymi zdjęciami obiektu, możecie go obejrzeć pod tym linkiem).

Reminiscencje prosperity
Mijamy wybudowane w czasie jugosłowiańskiej prosperity bloki, które zdradzają swoim wyglądem brak generalnego remontu od jakichś 30-40 lat. Niechętnie prezentują swoje połatane elewacje, które ucierpiały na skutek intensywnego ostrzału w trakcie blisko czteroletniego oblężenia miasta (garść znakomitych zdjęć pokazujących powojenne Sarajewo możecie obejrzeć tutaj). Potargane czasem i wojenną aktywnością budynki niekiedy nie mają szyb lub szklanych elementów w pionach klatek schodowych. O ile dobrze widzę z perspektywy pędzącego i nieco oddalonego od nich autobusu, brakujące komponenty zastępowane są kartonami lub płytami przypominającymi dyktowe. Niepostrzeżenie prześlizgujemy się z pobitego i upokorzonego miasta do Sarajewa dumnego, pachnącego nowością, pieniędzmi i zagranicznymi inwestycjami.
Na wysokości bulwaru Meše Selimovicia pojawia się obrazek jakże znany z polskich miast – gmach centrum handlowego Otoka. Po prawej stronie wije się rzeka Miljacka, która to pojawia się, to znika, igrając z szeroką trzy (i chwilami więcej) pasmową drogą, teraz przybierającą nazwę Zmaja od Bosne, czyli Smoka z Bośni. Jak zorientowałem się poniewczasie, to właśnie jest niesławna Aleja Snajperów, gdzie na skutek codziennych polowań snajperzy zabili 225 osób.
Więcej o Alei Snajperów znajdziecie tutaj. Jeśli jednak chcielibyście poznać historie ludzi z oblężonego miasta i dowiedzieć się, jak wówczas żyli, warto sięgnąć po reportaż Barbary Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy.
Mijamy nowoczesny kompleks biurowców, w których mieści się m.in. Banking Agency of the Federation of Bosnia and Herzegovina, czyli państwowa agencja odpowiedzialna za regulacje bankowe, czy turecki Ziraat Bank. Dalej przemykamy obok gmachu parlamentu, którego odbudowa zabrała aż 11 lat. Wnikamy tym samym do centrum Sarajewa, tego oficjalnego, gdzie kręci się wielki biznes i polityka. Pomiędzy budynkami pamiętającymi czasy Habsburgów i tymi nieco młodszymi wyłaniają się niespodziewane i imponujące wieżowce, jak na przykład Avaz Twist Tower, BBI Centar czy bliźniacze wieże „Momo” i „Uzeir”.

Kontrast goni kontrast. Przejeżdżamy przez Skenderiję, dzielnicę, gdzie wybudowano halę widowisko-sportową oraz centrum kulturalno-usługowe noszące tę samą nazwę. W 1984 roku obiekt gościł olimpijski turniej hokeja na lodzie oraz zawody w łyżwiarstwie figurowym. Trudno jednak na dłużej zatrzymać uwagę, ponieważ autobus gna nieubłaganie. Jezdnia się zwęża, to znak, że wjeżdżamy do starej części miasta, którego początki pamiętają XV wieku. Miljacka tym razem płynie posłusznie wzdłuż drogi, leniwa, uśpiona uregulowanym biegiem.
Ku sercu Sarajewa
Im bliżej Baščarsiji, tym zabudowa staje się bardziej regularna, bez strzelistych wykwitów nowoczesności. Pogranicze światów rezonuje coraz bardziej. Ślady wpływów habsburskich i tureckich przenikają się nawzajem w gęstym uścisku. Choć wrzesień już jest niemal w połowie swojej świetności, to ulicami przechadzają się turyści, nie przesadzę, pisząc, że z całego świata. W końcu dojeżdżamy, nieco oszołomieni i nieświadomi, że to już, że jesteśmy u celu. Autobus ma swój końcowy przystanek przy Bentbašy, naprzeciwko sarajewskiego ratusza. Okazuje się, że za jego plecami rozciąga się Baščarsija, targ i miejsce spotkań mieszkańców miasta, który tego dnia pęka w szwach (później okaże się, że w inne dni również).
Jednak zanim dołączymy do tabunu do niespokojnej ludzkiej fali, udajemy się do naszego skromnego apartamentu przy ulicy Hasana Kajmije (Vratnik), jakieś pół kilometra od Baščarsiji. Odcinek do pokonania może nie imponuje długością, ale zapamiętam go jako prawdziwy tor przeszkód. Gdyby ktoś z was miał wątpliwości, do czego służy chodnik w Sarajewie, to śpieszę wyjaśnić, że na pewno nie do chodzenia. Pierwszeństwo mają samochody, bo zmęczone jazdą wąskimi uliczkami muszą w końcu gdzieś przycupnąć, w cieniu, przytulone niemal do ścian niewysokich domów. W ten sposób stają się naturalną zawadą i nawiązują do sportowej historii Sarajewa. Tyle że mieszkańcy i turyści nie dostają medali za slalom gigant między samochodowymi barykadami a rozpędzonymi pojazdami, których kierowcy, choć przyzwyczajeni, muszą mieć oczy dookoła głowy, by nikogo nie potrącić. Inna sprawa, że rzeczone chodniki są nieregularnymi namiastkami tego, co kojarzy się nam z miejskim trotuarem. Historyczna zabudowa dyktuje warunki, a ludzie się do tego dostosowują. I to jest wspaniałe!

Polowanie na pljeskavicę
U bramy domu czeka na nas miły chłopak, syn właścicieli domu. Wprowadza nas na piętro posesji, otrzymujemy pokój z niedużym tarasem. Rozbrajamy się z ekwipunku i rozkładamy bambetle zmęczeni wielogodzinną podróżą i pierwszą falą wrażeń. Nie potrafimy jednak usiedzieć zbyt długo na miejscu. Zarzucamy plecaki na grzbiety i idziemy przed siebie. Teraz głód jest dla nas kompasem. Bez problemu trafiamy na Baščarsiję, wymieniamy euro na miejscową walutę i… wpadamy w pułapkę tego miejsca zbudowaną z wielojęzycznego gwaru, feerii barw, mieszanki głośnej i różnorodnej muzyki, zapachów potraw, które niosą się przez cały targ. Już sam nie pamiętam, co jest pierwsze, czy pljeskavica, czy bosanska kafa. Wszystko wiruje w taki sposób, że nie odczuwam już zmęczenia.
Jednak pozwólcie, że o doświadczeniach wieczornego życia w Sarajewie, kulinarnych potyczkach i lokalnych niespodziankach rozmaitego autoramentu opowiem w następnych odcinkach relacji z bośniackiej przygody.
Komentarze